Franciszek Czternasty urodził się w bezdzietnej rodzinie kaszubskich górali, którzy przybyli na tereny dzisiejszego Mazowsza z Wysp Owczych. Nazwa zobowiązywała, więc mały Franio od samej kołyski otoczony był owcami. I mamką, emigrantką z Hondurasu. W miarę jak rósł to zaczął zadawać głupie pytania. Na głupie pytania zwykle odpowiadał mu ojciec, Józef Czternasty z domu Trzynasty. Matka Maria, z domu Pi nie mówiła nic bo stale prała gacie Józefa i Franciszka.
– Tato. Dlaczego wokół mnie są same owce? Dlaczego nie ma wysp?
– A mamka? – Józef strzyknął śliną przez braki w przednim uzębieniu wprost w oko skradającej się przez podwórko kury.
– No, mamka jest. Ale dlaczego wysp nie ma?
– Synu. Czasy są ciężkie, przedwojenne.
I ojciec zajął się struganiem znalezionej pod płotem prostaty tak, aby przypominała ogórka na mizerię, a mały Franek pobiegł w krzaki aby zwymiotować z siebie świadomość nieuchronności wojny. Maria ciągle prała gacie.
Te ciężkie, przedwojenne czasy śniły mu się, kiedy leżał w stajence z owcami i ze swoją mamką, która w nienachalny sposób sprawiała, że zasypiał odprężony, ukojony łagodnym beczeniem owiec. Ona też zdawała się być odprężona.
Gdy skończył osiemnaście lat i trzy dni po raz ostatni nocował w stajence. Następnego dnia założył trekkingowe filcaki, sweter i gacie z owczej wełny, gryzące niemiłosiernie, pożegnał się z matką Marią, szorstko uścisnął dłoń ojcu Józefowi, który splunął przez całkowity brak zębów wprost na nadbiegającą kurę i wymaszerował w świat.
Ostatni raz widziano go jak wymiotował w Ugandzie.