Odcinek I

Autobus zatłoczony jest do granic możliwości. Siedzę. Tak, dzisiaj jest mój szczęśliwy dzień, bo mam miejsce siedzące. Naprzeciwko mnie kołysze się z zamkniętymi oczami i kabelkami wystającymi z uszu pryszczaty, nieogolony młodzieniec. Trochę za stary jak na ucznia. Pewnie jakiś młody informatyk rozpoczynający swoja karierę zawodowa w jakiejś korporacji. Przykusa marynarka, koszula, dżinsy i na nogach adidasy. Taki sznyt z Krzemowej Doliny. Ciekawe jakiej muzyki się teraz słucha w kręgach młodych informatyków? Cyber punka? Nawet nie wiem co to jest, ale kiedyś słyszałem takie określenie. Musze je sobie chyba wyguglać.

Jadę jak co dzień do pracy. Pracuję w firmie określanej teraz unijną nomenklaturą NGO. Non Government Organisation. Mimo że jesteśmy non government, to styki z government mamy ciągłe i znaczące.

Robię w kulturze. Szeroko pojętej kulturze co w tym kraju oznacza przepuszczanie pieniędzy z kont państwowych na konta prywatne. Zazwyczaj na cele związane z kulturą. Zazwyczaj. W związku z tym, że w naszej firmie strumyk państwowych funduszy nie jest strumykiem, ale rzeką, podstawowym problemem jest wymyślanie powodów dla których można by tę rzekę spożytkować. I tym mniej więcej się zajmuję. Może nie wymyślaniem powodów, ale wymyślaniem sposobów, aby dany powód mógł był sfinansowany z pieniędzy podatników. W istocie sytuacja jest trochę bardziej skomplikowana. Przeważnie pada hasło, że jest do wykorzystania jakaś tam suma pieniędzy. Wtedy tęgie mózgi w mojej firmie siedzą i wymyślają powody dla których miałaby ona trafić do nas. Powody generalnie związane z kulturą. Lekko związane. Jak już wymyślą, to do akcji wkraczam ja.

Kierowca tego autobusu wcześniej chyba woził kegi z piwem, bo manewry które wykonuje przemieszczają w ciasnej przestrzeni ładunek od jednej burty do drugiej. Właśnie rączym manewrem ominął skręcający w prawo samochód tak, że na moich kolanach znalazła się przez chwilę osoba płci odmiennej. I wieku też odmiennego. Może fryzjerka jadąca do pracy. Tlenione blond włosy, makijaż wieczorowy z dominującymi błękitami, wyszywane dżinsy obciśnięte na mocno gruszkowatej pupie. Fryzjerki chyba jednak nie jeżdżą autobusami. Nie wiem. Z przepraszającym uśmiechem podnosi się z moich kolan. Minę ma taka jak dziewczyna z pornusa, która właśnie zrobiła gościowi laskę i teraz przepraszająco patrzy na to, jak biedak męczy się wyciskając z siebie strumień nasienia. Zawsze zastanawiał mnie ten wyraz twarzy. Taki przepraszająco-zadowolony. Kiwam głową, że nic się nie stało. Cóż, zawsze to jakiś damski tyłek. Jak się nie ma co się lubi, to się lubi co się ma. Może to jakiś znak odmiany mojego życia erotycznego.

Jestem singlem. To znaczy od czasu do czasu sypiam z którąś ze znajomych albo nieznajomych kobiet, ale generalnie z wiekiem coraz więcej nocy spędzam sam. Gdy brak damskiego tyłka zaczyna mi doskwierać robię sobie sesję porno video i używam do rozładowania frustracji samego siebie.

Na przystanku Stare Miasto z autobusu wylewa się tłum, którego jestem uczestnikiem. Jest za piętnaście dziewiąta więc mam czas na wolny spacerek w kierunku biura. Nigdy mi się nie spieszy. Zawsze wybieram drogę przez park, z dala od głównego nurtu ludzi przewalających się Krakowskim Przedmieściem. Nasza firma mieści się nieopodal Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego. Żeby pieniądze miały jak najkrótszą drogę do przebycia.

Pracuję tu już dwa lata. Dwa pieprzone lata. Na początku wydawało mi się, że Pana Boga za nogi złapałem. Firma z renomą, kontakty z wieloma ważnymi osobistościami ze świata kultury i tak dalej. Takie tam dyrdymały. Faktycznie, poznałem sporo miłych i sympatycznych ludzi. Poznałem nawet kilku mądrych i sympatycznych. Wszystko by było ok, gdyby nie osoba pani Dyrektor. Wśród załogi nosi wdzięczny przydomek Smoczyca. I to oddaje w zasadzie całą złożoną osobowość tej postaci. Chociaż nie. Nie złożoną, a prostą.

Już drzwi do biura. Odbijam na portierni kartę, bo w naszej firmie pracuje się jak w fabryce. From nine to five, jak w tym amerykańskim standardzie country. Albo jak w filmie z Janet Fondą i Dolly Parton. To pomysł Smoczycy. Podobno poprawia efektywność pracy. Każde wyjście musi być wpisane w specjalnej książce wyjść. A wszyscy wychodzą sporo, bo to jest immanentnie związane z ich pracą.

Już jestem w swoim pokoju, który dzielę z dwiema dziewczynami. Obie mają na imię Marta, więc ja mówię na każdą z nich Marta i Marta. I tak jest pierwsza Marta i Marta i druga Marta i Marta. Chyba to nawet lubią.

W firmie mamy dwa kąciki towarzyskie. Pierwszy to kuchnia. Ten kącik jest przez nas odwiedzany rzadko, bo mieści się obok gabinetu Smoczycy i korzystają z niego wyłącznie pieczeniarze i lizusi pani dyrektor. Drugi kącik jest po przeciwnej stronie korytarza i składa się tylko z dystrybutora wody ciepłej i zimnej oraz zwykłego, przelewowego ekspresu kawowego. No i stoi tam jeszcze olbrzymie ksero, które zawsze dostarcza alibi plotkującym pracownikom. Mimo braku jakiegokolwiek wyposażenia umilającego czekanie na kawę jest to miejsce wymiany uwag i informacji dla dziewięćdziesięciu procent załogi. Czasami jest tu tak tłoczno, że nie ma gdzie stanąć. Pewnie powodem jest niezwykła intymność tego miejsca. Jest co prawda na korytarzu, ale w sporej wnęce, która ukrywa wszystkich uczestników nieformalnych spotkań przed okiem pani Dyrektor. I zapewnia możliwość obserwacji całego, długiego korytarza dając czas na rozpierzchniecie się zgromadzonych w przypadku pojawienia się jej. Ale ona rzadko wychodzi ze swojego gabinetu.

Rzygać mi się chce od tego częstego powtarzania słów pani Dyrektor. Dalej będę nazywał ją po prostu „SM”. Zresztą w biurze wszyscy tak na nią mówią. Od dawien dawna. Ponoć to od pierwszych liter przezwiska. Mam nadzieję, że nie kryje się w tym jakieś drugie dno. Nawet nie chcę go sobie wyobrażać.

Życie towarzyskie nas, szarych pracowników, koncentruje się w tym załomie korytarza który nosi nazwę użytkową Wodopój. Nikt nie pamięta kto ją wymyślił – tak się mówiło od zawsze. Jedna z legend biurowych głosi, że w zamierzchłych czasach stał tu tylko baniak z wodą. Nazwę temu miejscu nadali członkowie naszego Zarządu, którzy po całonocnych obradach, najczęściej zakończonych chóralnym odśpiewywaniem w oryginalnym języku pieśni sławiącej urodę wieczorów pewnej stolicy na wschodzie, swe pierwsze kroki kierowali właśnie tam, aby zdecydowanie rozcieńczyć w organizmie truciznę wprowadzaną do niego, znaczy organizmu, przez całą noc. Ale może to tylko jedna z office legends.

Dziewczyn jeszcze nie ma, więc wygrzebuję z biurka swój kubek i ruszam w kierunku niezbędnej o tej porze porcji kofeiny. Przy Wodopoju spory jak na tę godzinę tłumek. Musiało coś się stać.

– Cześć – rzucam, żeby jakoś zagaić rozmowę i wpasować się jak najszybciej w biurowe klimaty. – Stało się coś?

I czekam na odpowiedź stojąc z tym pustym kubkiem w kształcie Garfielda w ręku, tak naprawdę marząc o kawie. No bo co mogłoby się epokowego wydarzyć w poniedziałkowy ranek w biurze ulokowanym nieopodal MKiDN? Ktoś udławił się spinaczem? Nie dowieźli codziennych gazet? Komuś zepsuła się w biurku kanapka z łososiem?

Startuje do mnie z wyraźnym wyrazem podniecenia na twarzy Szymon. Nachyla się i konfidencjonalnym szeptem, jakby chciał nie wiadomo przed kim ukryć tę wiadomość, dyszy mi w ucho.

– Dziś rano znaleziono w kuchni martwego Pepe.

Z wrażenia szczęka opada mi aż na podłogę. Garfieldowi też.

– Jak to „znaleziono martwego”?

– Leżał na podłodze i miał wbity w pierś korkociąg, wiesz, ten co go SM używa do  otwarcia codziennej flaszki wina.

– Wbity czy wkręcony? – Nie wiem dlaczego zadałem to pytanie. To chyba sprawka Garfielda. A może braku kofeiny w organizmie prawie czterdziestolatka w poniedziałek rano o dziewiątej dziesięć w centrum sporego miasta europejskiego.

– Co wbity czy wkręcony? – pytania zaczynały się rozprzestrzeniać jak zaraza. Reszta towarzystwa w napięciu czekała co wyniknie z tego krzyżowego ognia. Dałem się ponieść sytuacji.

– Wbity czy wkręcony był ten korkociąg? W niego, to znaczy w Pepe.

Szymon przez chwilę starał sobie zobrazować moje pytanie i widziałem, że poległ przy „wkręcaniu”.

– A skąd niby ja mam to wiedzieć?

 Znowu wróciliśmy do pytań. Mimo, że nie ja byłem adresatem wszyscy zwrócili ku mnie oczy licząc pewnie na to że przerwę ten zaklęty krąg. Nie przerwałem.

– Kto go znalazł?

Szymon znalazł się na pewniejszym gruncie.

– Lolka przyszła pierwsza do biura. Jak poszła do kuchni robić sobie herbatę to wdepnęła.

– W co wdepnęła?

– Nie w co, ale w kogo. W Pepe wdepnęła. Nie zapaliła światła, a rolety były opuszczone. Poza tym znasz Lolkę. Jak zwykle miała nos w górze. Ją nie interesują przyziemne sprawy.

– JEJ.

– Co, jej? – Szymon był zdezorientowany.

– JEJ nie interesują przyziemne sprawy.

– A co to kurwa za różnica?

Pytania jak widać nie dawały się łatwo usunąć z naszej rozmowy.

– Pracujesz w instytucji związanej z kulturą, a miarą człowieka kulturalnego jest umiejętność poprawnego formułowania zdań w języku ojczystym.

Szymon milczał zdruzgotany. Audytorium czekało. Szymon podrapał się po głowie i wyrzucił gwałtownie.

– Ale ja jestem Kaszubem. – I łypnął zwycięsko oczami dookoła.

Audytorium nadal czekało na to co wyniknie z tej trochę surrealistycznej rozmowy. Postanowiłem nie drążyć dalej tematu języka ojczystego.

– No i co z tą Lolką? – Tomasz Lis byłby ze mnie dumny.

– No, jak wdepnęła w Pepe to narobiła krzyku na cały budynek. Przyleciał ochroniarz, wiesz, ten Gienek co to bez przerwy śledzi rozkład jazdy UFO nad Pałacem Prezydenckim w nadziei że Komora w końcu porwą kosmici i zadzwonił po policję. Ci przyjechali na kogucie tak szybko, że Gienek nie zdążył pochować wszystkich flaszek po piwie. Ale oni od razu wparowali do kuchni i siedzą tam do tej pory.

Audytorium odetchnęło i pokiwało głowami na potwierdzenie prawdziwości słów Szymona. A ja zastanawiałem się jak to się stało, że wchodząc do biura nic nie zauważyłem. Pewnie ciągle spałem. Poza tym przywykłem już do rożnych dziwnych wydarzeń zachodzących w naszym biurze. Co prawda do tej pory odbywały się one bez udziału korkociągu. No, może przesadziłem. Było jednak w minionych czasach sporo wydarzeń z korkociągiem w znaczącej roli. Ale bez korzystania z klatki piersiowej Pepe.

Szymon, zachęcony pomrukami audytorium ciągnął dalej swoją relację.

– Ten główny policjant siedzi teraz u SM. Zamknęli się i konferują. Nikt nie wie o czym.

– Mam jakieś nieodparte przekonanie, że o martwym Pepe. – Sarkazm tak tryskał z moich ust, że aż Garfield się skrzywił. Szymon nie.

– Możliwe – przyznał.

– Ciekawe co z dzisiejszym zebraniem? – to Kryśka z działu PR, która nie wiedzieć czemu kazała mówić na siebie Kama. Na drugie miała Helena. Bez sensu kompletnie.

Audytorium się ożywiło.

– Może nie będzie. – rozmarzyła się Kalinka z Działu Obsługi Członków jak wdzięcznie nazywaliśmy dziewczyny z pokoju numer sześć zajmujące się kontaktami z członkami naszego stowarzyszenia. Żartowaliśmy nawet, że w dobie dzisiejszego pluralizmu i poprawności politycznej powinien być tam również zatrudniony chociaż jeden mężczyzna. W końcu nigdy nie wiadomo jakie są preferencje obsługiwanych członków.

Cotygodniowe zebrania nie były spotkaniem kierowników, tylko spotkaniem wszystkich pracowników. SM odpytywała na nim o to co aktualnie każdy robi. Zasada zwiększenia prawdopodobieństwa przeżycia zebrania bez szwanku była bardzo prosta. Należało we wszystkim zgadzać się z SM i broń Boże nie zadawać jakichkolwiek pytań. Pytania były bardzo źle widziane, ponieważ świadczyły o głębokiej niekompetencji pytającego. Nawet jeżeli pytający chciał się dowiedzieć, czy SM będzie brała udział w przygotowywanym przez niego wydarzeniu. Przecież powinien to wiedzieć. Skąd, nie udało nam się do tej pory ustalić, bo dostępu do jej rozkładu zajęć nie miał nikt oprócz niej samej. Jak SM miała dobry humor, to spokojnie wysłuchiwała co kto ma do powiedzenia i zebranie się szybko kończyło. Jeżeli była w humorze złym, co raczej było normą, spotkanie przeradzało się w publiczne pastwienie się nad wybranymi osobami. I to bez względu na to czy były czemuś winne, czy nie. Tak dla sportu. Nie zdziwiło mnie więc, że to czy się ono odbędzie czy nie, było ważniejsze od Pepe z korkociągiem wbitym czy wkręconym w klatkę z piersiami. Cóż znaczył biedny Pepe w kontekście publicznego mobbingu i upokorzenia.

Udało mi się dostać do ekspresu i po chwili Garfield był pełen czarnej jak smoła kawy. Lubiliśmy oboje gorącą, czarną i bez cukru. Towarzystwo zgromadzone w Wodopoju nadal szemrało zastanawiając się jak śmierć Pepe wpłynie na komfort ich pracy.

– Może zamkną biuro do wyjaśnienia sprawy – to Grzesiek zwany Dżordżem, redaktor naczelny Magazynu Macki Kultury wydawanego dla naszych, jakby to nie brzmiało, członków.

– Prędzej stara każe zamknąć ciebie – Anita pracowała tu już prawie osiem lat i nie miała złudzeń co do następstw dzisiejszego zdarzenia w kontekście czasu pracy.

Anita była jednoosobowym Działem Zadzierzganiem Współpracy. Zadzierzgała współpracę głównie z dużymi festiwalami filmowymi. Była typem babochłopa. W biurze nawet krążyły pogłoski, że ona nie jest ani ta ani ta, co sugerowało co najmniej jednakowe upodobanie do obu płci. Namierzała się kiedyś na mnie, ale że ja raczej wolę wątłe i kruche kobiety, więc nie skorzystałem z okazji sprawdzenia tych przypuszczeń.

Zza załomu korytarza wyłoniły się „moje” dziewczyny. Lubię je i dobrze się z nimi pracuje. Zajmujemy się razem dużymi projektami topiącymi pokaźne środki publiczne w brzuchach licznych znajomych SM. Szymon od razu zajął się wprowadzaniem ich w aferę korkociągowo-pepową. Widziałem jak im opadają szczęki. Jednak im opadały znacznie ładniej niż mnie.

– Myślę, że zamiast gdybać, powinniśmy sprawdzić sprawdzić nasze skrzynki mailowe – odezwał się Darek. Sam się chyba nie spodziewał efektu jaki wywrą jego słowa. Wszyscy błyskawicznie rozbiegli się do swoich pokoi i zaczęli namiętnie stukać w klawiatury pecetów w nadziei ujrzenia satysfakcjonującej ich informacji o odwołaniu zebrania. Zostaliśmy z Darkiem sami.

Darek jest naszym Radcą Prawnym. Trochę się kumplujemy, to znaczy że parę razy byliśmy na piwie, a kilka razy zdarzyło nam się przenieść w inny wymiar za pomocą magicznego napoju o nazwie do tego zachęcającej – Absolut. Darek jest chyba niezłym prawnikiem, ale jak wszyscy wiemy z zebrań najlepszym prawnikiem jest SM. W związku z tym Darek ciągle balansuje na cienkiej linie pomiędzy możliwością spełnienia jej najbardziej absurdalnych oczekiwań, a zmieszczeniem się w granicach prawa obowiązującego w tym kraju.

– Możemy przynajmniej spokojnie wypić kawę – rzuciłem tak dla podtrzymania rozmowy – Ty wiesz coś na temat tego Pepe?

– Tyle samo co ty. Czyli to co powiedział ci Szymon. Czyli nic poza tym, że Pepe nie żyje. – pociągnął długi łyk kawy. On zamiast kubka używał ceramicznego kufla z jakimś niemieckojęzycznym napisem.

– A SM ciebie nie wzywała? Przecież jesteś Radcą.

– Coś ty. Konferuje z tym gliniarzem juz od pół godziny. Znasz ją. Ona zna prawo lepiej ode mnie. A jak się okazuje że prawo nie przewiduje takich działań jakie ona podejmuje, to tym gorzej dla prawa. – ciężko westchnął i chyba zanurzył się w gąszcz paragrafów które, nie wiedzieć czemu, nie chciały się dostosowywać do rzeczywistości postrzeganej przez SM.

Pokiwałem głową już bez słów i powoli rozeszliśmy się do swoich pokoi.

Ciąg dalszy nastąpił – odcinek II

Dodaj komentarz

Kontakt